Pomogły zlikwidować „Panienkę”, kata Warszawy

Danka z Zosią, foto: z archiwum Wojciecha Dreberta

Danuta Mancewicz mając 18 lat, wstąpiła do Związku Walki Zbrojnej (ps. Danusia). Należała do Kedywu oddziału warszawskiego Armii Krajowej, gdzie wykonała wiele akcji sabotażowych i bojowych. M.in. ze swoją przyjaciółką Zofią Czechowską ps. „Zosia” pomogły zlikwidować jednego z największych zbrodniarzy w Warszawie.

Danuta Mancewicz była aktorką. Po wojnie skończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Łodzi prowadzony przez Aleksandra Zelwerowicza. Na drugim roku wygrała konkurs na spikerkę polskiego radia, z którym współpracowała przez 75 lat. Największą popularność przyniosła jej audycja Kazimierza Rudzkiego „Wesoły kramik”. Jej głos znały miliony dzieci w PRL-u. Czytała w telewizji kultową bajkę pt. „Gąska Balbinka”. Użyczyła głosu też jednemu z chłopców w filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc”.

„Kiedy na Żołnierzu Królowej Madagaskaru zaśmiewałam się z  wybryków swawolnego Kazia, zamęczającego swojego ojca, a na  Dzikich Łabędziach Andersena przeżywałam tragedię urzekającej  Królewny – nie wiedziałam, że Danuta Mancewicz (grająca obie role i  ta sama, która zapowiada w radiu Wesoły Kramik) jest jedną z  nielicznych ocalałych członków Oddziału Dyspozycyjnego Szefa  Kedywu na miasto Warszawę.” – tak pisały, najwyraźniej  wzruszone – Maria Horodyska, Renata Strzeszewska (“Zdrowie”, 1957)

Danusia Mancewicz  była niskiego wzrostu (1,50 w kapeluszu), ale wielkiego ducha. Łokciami rozbijała patriarchalne obyczaje, by robić swoje.  Była Maluśkie, zupełnie jak jej babka ziemianka, którą właśnie tak nazywała! Z wielkim uporem i pracowitością realizowała swoje marzenia i nawet trudna sytuacja polityczna kraju: wojna, Powstanie Warszawskie i komunizm – nie były w stanie odwieść Danusi od obranego w młodości celu. Swoje przeznaczenie, pasję do sztuki traktowała jak religię.  Potrafiła spędzić kilka miesięcy, pracując za najniższe stawki, gdzie mogła wykonywać też męski w PRL-u zawód: reżyserię, bo to dawało jej szczęście.

Sztuka ratuje ze stanów depresyjnych, wszelkich załamań psychicznych i stawia na nogi, gdy było mi źle, smutno czy samotnie.

Wraz z siostrą Halą – również artystką – tancerką tańca wyzwolonego, który zniknął po wojnie – przez całe życie pisały pamiętniki od 1927 roku do późnych lat 90. Robiły to bez względu na okoliczności, w tym takie, że nad głowami latają bomby, a one siedzą przez tydzień w ciemnej piwnicy. Fragmenty z ich notatek znajdują się na stronie poświęconej siostrom Mancewicz – maluskie.com.

Powstanie Warszawskie nie zniszczyło marzeń Maluśkiej o scenie

Pod koniec lipca 1944 roku Danusia dostała poważne zdania. Zajmowała się kontaktami z ludźmi. Była łączniczką plutonu Wacka Leskiewicza „Freda”.

To była ważna postać w Powstaniu, piękny chłopiec.

On ją rozporządzał – pójdziesz do tego, pójdziesz do tamtego, temu powiesz to, tamtemu powiesz tamto. Noszenia broni wtedy nie było; było za wcześnie na takie rzeczy i zajmowali się tym ku rozpaczy Maluśkiej tylko chłopcy.

Gdzieżby oni dali dziewczynie coś takiego do noszenia!

Danusia ze swoją przyjaciółką Zofią Czechowska ps. „Zosia” dokonały, kilka miesięcy wcześniej innego ważnego zadania. Wykradły z zakładu fotograficznego przy Marszałkowskiej zdjęciach Hansa Schmalza „panienki”. Nie bawiąc się w ceregiele, rozbiły cegłą szybę witryny i zagarnęły do torby wszystkie zdjęcia, wśród nich i potrzebny portret pięknego Hansa. W zakładzie tym Niemcy robili sobie zdjęcia. Polscy pracownicy kopiowali je dla podziemia, ale zdobycie odbitki trwało. Zdjęcie Schmalza było potrzebne na już. Bo on bardzo lubił zabijać. Strzelał do dzieci zbierających rozsypany z wagonów węgiel. Ludzi torturował dla perwersyjnej przyjemności. Potworne zjawisko – tak został opisany we wstępie do akowskiego raportu.

Pierwszego sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie. Zaczęło się na Żoliborzu o godzinie 14.00.

Momentalnie wszystkie dzielnice Warszawy zostały od siebie odcięte. Danka już wtedy opuściła swoją dzielnicę. Powstanie dla niej zaczęło się w Śródmieściu przy Komendzie Głównej, dokąd po zdobyciu Stawek, czyli wielkich magazynów żywnościowych oraz sąsiedniej szkoły SS, mieli przybyć chłopcy z jej oddziału. Niestety, zostali zatrzymani, a ona z koleżankami przyjęła chrzest bojowy, bo niemieccy lotnicy zaczęli szaleć nad tym rejonem bombardując i strzelając do nich. Uciekła w stronę centrum…

W domu obok hotelu Victoria został trafiony prosto w serce lekarz podczas operacji; później w tym samym domu bomba lotnicza wpadła ukosem przez bramę, przebiła strop piwnicy, w której było pełno ludzi.

Danka wynosiła tych ludzi. Zmasakrowanych  i rannych. Mimo maleńkiego wzrostu, udało jej się samodzielnie wynieść na rękach bardzo szczupłą kobietę. Kiedy ją opatrywała, usłyszała:

– Śmierć, nie jest taka straszna. Po prostu coś mnie uderzyło w głowę i straciłam przytomność.

Te słowa mocno w niej utkwiły i dzięki nim, przez całe Powstanie nie bała się śmierci. Po latach tę opatrywaną niewiastę rozpoznała w koleżance aktorce –  Wandzie Jakubińskiej z Teatru Nowego w Łodzi.

6 sierpnia po usilnych staraniach postanowiła z przyjaciółką udać się na Wolę. Wyruszyły ze Śródmieścia chowając się co chwila za jakimiś murkami, bo ciągle do nich strzelali. Przeszły tę trasę jako ostatnie i w ostatniej chwili, potem nie było już kontaktu między tymi dzielnicami.

Kiedy patrzę wstecz i wspominam tę przeprawę, to właściwie dziwię się, że żyję…

Sytuacja na Woli była niewesoła. Przyjaciel Danusi – Stasinek ciężko ranny, na szczęście został w porę wyprowadzony ze szpitala, gdzie inni ranni, których nie miał kto wyprowadzić zostali razem z personelem szpitala zastrzeleni przez Niemców.

Przy ulicy Okopowej nie było schronów, dlatego podczas nalotów chowaliśmy się w rozwalonych bombami grobach na Cmentarzu Żydowskim.

Trochę normalności pojawiło się, gdy przedostała się na Stare Miasto. Szyby w oknach. Woda w kranach. Łaźnia nawet czynna.

Kąpaliśmy się! Piekarnie piekły chleb.

Nie trwało to długo, bo już po kilku dniach wybuchł czołg pułapka i szpital (przy Długiej i Kilińskiego), w którym akurat pracowała Danka nie był w stanie pomieścić rannych. Wraz z lekarzem objęli nową placówkę na Podwalu, gdzie wcześniej była knajpka „Pod Krzywą Latarnią” z fortepianem i estradką dla orkiestry.  Zestawili stoliki i powstał stół operacyjny.

Pierwszą operowaliśmy młodą piękną dziewczynę. Jej nagie ciało naszpikowane było odłamkami. Wbiła się w nią  kość kogoś innego, która trafiła w dziewczynę siłą wybuchu.

Był taki dzień, gdy w szpitalu pojawili się  znajomi Danki z tajnych zajęć ze śpiewu. Zrobili koncert dla chorych. Naloty trwały. Danka próbowała się przedostać do swojego oddziału z meldunkiem. Na szlaku odkryła olbrzymią składnicę leków i materiałów opatrunkowych. Wyposażyła sobie trzy podręczne apteczki i dalej w drogę, ale na krótko, bo zaczął się kosmiczny atak, który trwał 14 godzin. Przetrwała. Udało jej się wrócić do swoich.

Pewnego dnia zebrano nas pod kościołem garnizonowym.

Stali długo i czekali na decyzję, aż porozumie się dowództwo Starego Miasta z dowództwem Śródmieścia, aby sprawnie zorganizować akcję wyprowadzenia armii, a po nich także rannych i ludności cywilnej z tego piekła. Przemieszczali się powoli, na ile się dało po drodze odpoczywali. W Banku Polskim przy ulicy Bielańskiej przeleżeli trochę czasu.

Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że zasnęłam na kamiennej podłodze.

Zawsze musiałam mieć mięciutko i wygodnie, a zasnęłam snem kamiennym, jak ta podłoga. Jak nas zerwali ze snu, to okazało się, że zaczyna świtać.

Przy Bielańskiej – prawdziwe piekło. Strzelali wzdłuż tej ulicy, ale trzeba było przedostać się na drugą stronę.

Dlaczego nas tam wszystkich nie wybito, nie wiem – ale jednak jakieś kilkadziesiąt osób przebiegło, a kilkadziesiąt poległo, lub zostało ciężko rannych i trzeba ich było opatrzyć.

Podbiegli do Senatorskiej. Tam w wypalonym sklepie zatrzymaliśmy się, bo trzeba było przez Senatorską z kolei przebiegać do kościoła świętego Antoniego. Przywódcy byli mocno skonsternowani. Zdecydowali, że trzeba użyć świec dymnych.

 Gamony to były nasze plastikowe granaty domowym sposobem konstruowane; to porzucali, ale musieli wejść na górę spalonego domu – i udało się kilkudziesięciu osobom przebiec do kościoła. W kościele trzeba się było bronić, więc koledzy poobstawiali wszystkie możliwe otwory.

Kiedy trąbka zagrała już do odwrotu, Danka szła główną nawą i zobaczyła  rozwaloną walizkę.

W walizce jajka. Ważne, bo potem musiałam nimi w piwnicy karmić chłopców, którzy też czasem tracili siły. Na środku nawy stał balowy pantofelek, jeden. Bardzo byłam zdziwiona, zaraz analiza – co komu po pantofelku złotym, kto zabiera na wyjście z miasta złote pantofelki?

Potem w piwnicy spędzili czternaście godzin, a upał był koszmarny. 

Czternaście godzin upalnego dnia, upału wewnętrznego od spalenizny, bo ten dom jeszcze się tlił po spaleniu i wszystko było gorące i paskudne, brudne.

Chłopakom rozdawała jajka i potem „Argos”, czyli Janek Kulczycki, przez całe życie powojenne, zawsze jak się spotykali, przypominał jej: „Te twoje jajka i zastrzyki brudną strzykawką to mi uratowały życie”.

Tak było – jak ludzie słabli, to dawałam zastrzyki niewygotowaną strzykawką. Współczesne pielęgniarki pewnie nie wiedzą, że się kiedyś gotowało strzykawki przed każdym zastrzykiem – jedną się tylko miało, a nie tak, że wkłuwało i wyrzucało. Tak, bo nie można było śladu swojej obecności zaznaczyć. Chociaż oni wiedzieli, że my tam jesteśmy – wrzucali granaty, ale w te okienka, pod którymi nas nie było.

O  zmierzchu wyszli z piwnicy do Ogrodu Saskiego. Po cichu,  bo Niemcy jechali akurat głośnym samochodem. Kiedy ich zobaczyli nie połapali się, że są Polakami. Mieli niemieckie mundury; wszyscy byli w panterkach, bez opasek i odzywali się do siebie tylko po niemiecku.

Czy to były najcięższe chwile Danki w Powstaniu? Mówiła, że bywały też zabawne momenty.

Na Starym Mieście bawiłam się w ciuciubabkę z lotnikiem, który leciał tuż nade mną i niewątpliwie mnie widział – i ja go widziałam, ale jakoś tak uskakiwałam i mnie nie ustrzelił.Koszmarny był dla niej koniec Powstania. Była wtedy na Czerniakowie, gdzie już chyba było najgorzej – ostatni nocleg na barłogach spędziła w piwnicy z koleżanka Basią Niechlewską „Wandzią” i Zosią Czechowska.

Tej ostatniej nocy nie mogłyśmy zasnąć. Leżałyśmy w tych brudnych barłogach w piwnicy i już wiadomo było, że to ostatni dom, ostatni bastion na Czerniakowie. Kręcimy się, kręcimy i ja pytam: „Słuchaj, czy ciebie też ogarnia przeczucie, że jutro już nie wyjdziemy z tego i musimy umrzeć?”. Ona mówi: „Tak”.

Danka strząsnęła z siebie to uczucie, wręcz fizycznie, mięśniami tego dokonała:

Ja nie mogę zginąć! Muszę przeżyć!

Zasnęła po tym. Na drugi dzień „Wandzia” zginęła. Było tak beznadziejnie, że dowódca wysyłał ich po kolei gdzieś po jakieś wiadomości i ona na ochotnika poszła, i oczywiście zginęła na miejscu.

Myśmy z Zosią odmówiły rozkazu porucznikowi. Powiedziałyśmy: „Nie”. Tam ginęli… Padali jak muchy, bo byli kompletnie bez orientacji w tym mieście, w ruinach.

Na sam koniec Berlingowcy przypłynęli do nich pontonami. Danka z Zosią załadowały do nich rannych.


Płynęliśmy Wisłą. Jak to się stało, że nie wystrzelali wszystkich, to nie wiem. Rzeczywiście – Bóg kule nosi, ale dlaczego mnie, takiego niedowiarka, uratował, to nie wiem. To był koszmar, chociaż ładny, bo pociski były świetlne; latały tak gęsto, że to w końcu było ładne. Deszcz świetlnych pocisków nad Wisłą, a podobno tylko co któraś taka kula jest świetlna, a inne nie świecą. To ile ich tam w ogóle musiało być? I dlaczego na tym pontonie tylko jeden wioślarz został ranny? Nie wiem, jak to się stało…

Dopłynęli, żołnierze pomogli z noszami i uciekli. Danka kilka razy pływała jeszcze w Wiśle, po kogoś, kto wypadł z pontonu. Dziewczyny zostały zupełnie same. Reflektory świeciły, flary na spadochronach je oświetlały.

Jest zupełnie jasno mimo głębokiej, czarnej nocy. Z mostu strzelają, w końcu jakiś granat rozrywa się u naszych stóp i zostaję ranna…

Lipiec, 1997 rok

Dwie starsze panie spacerują po parku Żeromskiego na warszawskim Żoliborzu. Idą pod ręce, czasem spoglądają na zegarki, coś szepczą sobie do ucha. Uśmiechnięte. Bije od nich jakaś tajemnica, magia, coś nie dzisiejszego. Może bliskość jaka łączy dwie panie wyzwala w sercach osób, które je zauważają jakąś tęsknotę. Za przyjaźnią, braterstwem. Takim do grobowej deski. Dwie damy to Danka ps. „Danusia” i Zofia Czechowska ps. „Zosia”, przyjaciółki. Urodziły się nawet tego samego dnia, rok po roku. Umrą też jedna po drugiej. Na rękach mają swoją małą tajemnicę. Zegarki. Noszą je od czasów wojny. Poniemieckie. Dali im je chłopcy z „Zośki” na Czerniakowie, zdejmując je z nadgarstków zabitych esesmanów. 

Odznaczenia Danuty Mancewicz:

Krzyż Walecznych, Krzyż Partyzancki, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Warszawski Krzyż Powstańczy.

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com. Autor motywu: Anders Noren.

Up ↑

%d blogerów lubi to: